Jest listopad 2004 r. Pan Radosław i jego pięciu kolegów idą na stadion ŁKS-u na derbowy mecz z Widzewem. Dwaj z nich biorą ze sobą 12-letnich synów. Siadają w tzw. bezpiecznym sektorze, z dala od zorganizowanych grup fanatyków któregokolwiek klubu.
Przed nimi siedzi grupa kompletnie pijanych kiboli. Niektórzy ledwie trzymają się na nogach, czuć też charakterystyczny zapach trawki.
Pan Radosław zastanawia się z kolegami, czy się nie przesiąść. Ale na mecz przyszły tłumy, ciężko znaleźć wolne miejsca. Decydują: zostajemy.
Kibole mają na sobie szaliki ŁKS-u, więc gdy pada gol dla Widzewa, mężczyźni – sympatyzujący z Widzewem – nie okazują radości. Ale nawet porozumiewawcze spojrzenia i uściski dłoni to dla pijanych chuliganów za dużo.
Zaczynają się zaczepki. Najpierw słowne. Chwilę później jeden z kiboli szarpie się z kolegą pana Radosława, mimo że obok niego siedzi dziecko. Pan Radosław nawet nie wie, od kogo dostaje potężny cios w tył głowy. Pamięta tylko, jak pada na ziemię, a napastnicy kopią go i okładają pięściami.
Koledzy pana Radosława nie mogą mu pomóc. Kiboli jest kilkunastu, a oni chcą ochronić synów. Biegną z dzieciakami do ochroniarzy.
Znęcanie się nad panem Radosławem trwa dłuższą chwilę, dziś trudno ocenić jak długą. W którymś momencie pan Radosław wyrywa się oprawcom i biegnie w kierunku bramy wyjściowej. Na koronie stadionu dopada go inna grupa kiboli. Ci także go biją. Pan Radosław pamięta tylko słowa: „Już ma dość”.
Kolega, który zostawił syna u ochroniarzy, prosi ich o pomoc. „Jest nas za mało” – słyszy w odpowiedzi. Policja też nie reaguje – nikt nie wzywa ich na stadion, choć pana Radosława biją dobrych kilka minut.
– Klub obawiał się, że nasza interwencja może skutkować zamknięciem stadionu na kolejne mecze. I dlatego nikt nas nie zawiadomił – komentuje łódzki policjant.
Pan Radosław na skutek pobicia ma kłopoty ze zdrowiem. Leczy się miesiącami. Nie może przychodzić do pracy, więc nie dostaje premii uznaniowych. Na derbach stracił okulary, zegarek. Skórzana kurtka i spodnie nadawały się do wyrzucenia.
Stadion ma monitoring, ale jakość obrazu jest tak fatalna, że policji nie udaje się zidentyfikować kiboli. Postępowanie umorzono z powodu niewykrycia sprawców.
Pan Radosław nie chce odpuścić i występuje o 10 tys. zł odszkodowania. – Kwota nie jest wysoka, ale chodzi mi o to, by kluby nie uciekały od odpowiedzialności – mówi pan Radosław. – Zapłaciłem za bilet. W zamian miałem dostać emocje sportowe. Nigdzie nie było powiedziane, że w cenie biletu jest lanie i pozostawienie bez pomocy.
Pozwanym nie jest sam klub – w ŁKS-ie było przez ostatnie lata tyle zawirowań prawnych, że nie wiadomo, kto miałby za to odpowiadać – lecz PZU, w którym klub był wówczas ubezpieczony.
– Organizator imprezy masowej ma obowiązek zapewnić uczestnikom bezpieczeństwo – tłumaczy radca prawny Bartłomiej Dyba-Bojarski reprezentujący pana Radosława. – A co było na tym meczu? Kompletnie pijani kibole, których nie wiadomo jakim cudem wpuszczono na stadion. Za mało ochroniarzy, którzy bali się interweniować. Czas, żeby ktoś, kto przychodzi oglądać mecz, a nie toczyć bitwy, nie był traktowany na stadionie jak intruz.
Co zdecyduje sąd? Wyrok w piątek.
red: Sąd przyznał odszkodowanie poszkodowanemu kibicowi.
Źródło: Gazeta Wyborcza Łódź