Historia nieszczęść pana Mirosława zaczęła się w 1989 roku. Mężczyzna sprzedawał wtedy antyki na jednym z warszawskich bazarów. Któregoś dnia do jego stoiska podeszła kobieta w towarzystwie milicji. Rozpoznała w nim sprawcę włamania do swojego mieszkania. Milicjanci zabrali go na komisariat.
Mirosław Bzdyra trafił do aresztu. W tym czasie milicjanci pojechali do jego domu. – Bez nakazu dokonali przeszukania – opowiada pan Mirosław.
Funkcjonariusze zabrali z mieszkania 24 klasery znaczków pocztowych, kolekcję monet oraz teczkę zawierającą rachunki poświadczające prawa do konkretnych okazów filatelistycznych. – Te znaczki zbierał jeszcze mój dziadek, zbierał mój ojciec, a na końcu ja – mówi 72-letni Bzdyra.
Pokwitowanie za parę milionów znaczków milicjanci spisali w kilku linijkach – Znalazło się tam na przykład zdanie: „24 klasery znaczków różnych”. – mówi Bzdyra. – A były tam naprawdę cenne okazy. Między innymi pierwszy polski znaczek i całe serie niemieckich Zeppelinów. -dodaje.
Dwa dni później prokurator oskarżył Bzdyre o włamanie i kradzież wyrobów ze srebra. Mężczyzna na miesiąc trafił do aresztu śledczego na warszawskiej Białołęce.
Po wyjściu z aresztu Mirosław Bzdyra zacięcie bronił swojego dobrego imienia przed sądem. Prokuratura nie potrafiła udowodnić włamania – Postanowili zatem zrobić ze mnie pasera. – opowiada emeryt.
Sprawa ciągnęła się aż do 1997 roku. Po ośmiu latach Mirosław Bzdyra w końcu został oczyszczony z zarzutów. Prokurator nie dał jednak za wygraną i wniósł apelację. Sąd apelacyjny utrzymał poprzedni wyrok.
Jeszcze w tym samym roku pan Mirosław złożył dwa wnioski o odszkodowanie. Pierwszy za niesłuszne aresztowanie i miesięczną odsiadkę w areszcie śledczym. Sprawa zakończyła się w 2005 roku pomyślnie dla kolekcjonera. Dostał 10 tys. złotych zadośćuczynienia.
Drugi wniosek dotyczył odszkodowania za znaczki, których sąd nie chciał kolekcjonerowi zwrócić. W tej sprawie Bzdyra oskarżył Prokuratora Okręgowego w Warszawie. Prokuratura wystąpiła z wnioskiem o powołanie na drugiego pozwanego Komendanta Stołecznego Policji. Sąd apelacyjny zasugerował, że jako trzeci powinien być pozwany Prezes Sądu Okręgowego w Warszawie w celu ustalenia ewentualnych zaniedbań.
W końcu w 2007 roku – czyli 10 lat po uniewinnieniu – sąd zdecydował się zwrócić kolekcję prawowitemu właścicielowi. Kiedy pan Mirosław dostał do ręki postanowienie nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przeczytał w nim bowiem, że zdaniem składu orzekającego znaczki od początku nie były sądowi do niczego potrzebne bo w akcie oskarżenia była mowa o srebrach, a nie o okazach filatelistycznych. – „Nie wiadomo więc, dlaczego w ogóle uznane zostały one przez prokuratora za dowód w niniejszej sprawie” – cytuje postanowienie pan Mirosław.
Kolekcjoner jeszcze bardziej zdenerwował się, gdy zobaczył co zostało z jego zbioru. Okazało się bowiem, że ktoś podmienił przedwojenne klasery w których znajdowały się znaczki, na o wiele mniejsze, kieszonkowe pochodzące z okresu PRL-u. – Liczba klaserów się zgadzała, ale znaczków już nie. – mówi Bzdyra. W ten sposób kolekcja filatelistyczna licząca parę tysięcy egzemplarzy skurczyła się o wiele cennych okazów, natomiast to, co zostało, z powodu złych warunków przechowywania w większości zostało zniszczone.
W tej sytuacji Mirosław Bzdyra postanowił nie odbierać pozostałości swojej kolekcji. – Widząc w komendzie, że moje znaczki poniewierają się po podłodze, a moje mienie jest niszczone, zażądałem powołania biegłych żeby ocenili, jakie szkody poniosłem – mówi pan Mirosław.
Proces w sprawie odszkodowania cały czas się toczy. Pan Bzdyra za zgubienie i zniszczenie większej części kolekcji filatelistycznej domaga się 10 milionów złotych. – Tyle są warte moje znaczki według katalogów – tłumaczy swoje żądania. Problem jednak w tym, że kolekcjoner nie ma praktycznie żadnych dokumentów które potwierdziłby, jakie konkretnie znaczki miał w zbiorach. – Co ja mogę po 20 latach udowodnić? Mam świadków, którzy pamiętają, że miałem inne klasery, ale po tylu latach, żaden z nich nie zaświadczy co dokładnie w nich było – żali się pan Mirosław. – Ja wiem co miałem bo robiłem sobie notatki w katalogach, ale dla sądu to żaden dowód.
Pozwane urzędy nie chcą na razie sprawy komentować. Na rozprawach reprezentuje je Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa. – Nie wypowiadamy się co do zasadności roszczenia, rozstrzygnie to sąd. – mówi Łukasz Rodatus, radca Prokuratorii. – Uważamy jednak, że kwota, której żąda Mirosław Bzdyra, jest zawyżona i będziemy starać się podważyć twierdzenia powoda – dodaje.
Źródło: Policyjni.pl