– Ten proceder trwał od kilku lat – mówią tarnowscy prokuratorzy.
Kilka stówek za ustawkę
Wszystko zaczęło się od śledztwa w sprawie nieformalnych układów między policjantami krakowskiej komendy, a właścicielami kilku firm holowniczych. Jednego dnia zatrzymano sześciu oficerów dyżurnych z wydziału ruchu drogowego, a także kilku właścicieli firm holowniczych. Jeden z nich zabarykadował się w swoim domu i usiłował zniszczyć telefon komórkowy, w którym miał numery telefonów m.in. do policjantów. Potem okazało się, że był jedną z ważniejszych postaci w znacznie poważniejszym procederze – fingowaniu kolizji.
– Bo już wtedy mieliśmy podejrzenia, że może chodzić o ustawianie fikcyjnych stłuczek. Ale skala tego oszustwa przerosła nasze wyobrażenia – mówi prokurator Mieczysław Sienicki, naczelnik wydziału śledczego tarnowskiej prokuratury okręgowej. Od tego momentu nie było miesiąca, by do prokuratury nie doprowadzano kolejnych policjantów.
Proceder nakręcili ludzie z branży samochodowej: właściciele zakładów blacharskich, firm holowniczych i autohandlów. Początkowo policjanci nie byli świadomi, że jadą do „ustawek”, ale oszuści szybko doszli do wniosku, że większy zysk i mniejsze ryzyko wpadki będzie, gdy w proceder zostaną wciągnięci funkcjonariusze z drogówki. Niektórzy z mundurowych tak głęboko weszli w interes, że sami zaczęli się nim parać. Pewien aspirant jest podejrzany o udział w ok. 40 „ustawkach”. Niektóre sam organizował, opłacając kolegów likwidujących kolizję. Za przyjazd do stłuczki i wystawienie lewych papierów potwierdzających uszkodzenia policjant z patrolu dostawał od 300 do 500 zł. Oficer dyżurny 100 zł za jego wysłanie.
Krocie z oszustwa
System był taki: oszuści wyszukiwali najpierw tzw. słupy (znajomi, ktoś z rodziny), na które rejestrowano w miarę nowe samochody (odszkodowanie było wtedy większe). Najczęściej wybierano auta francuskie, bo części zamienne do nich uchodzą za drogie. Potem organizator dzwonił do „zaprzyjaźnionych” policjantów. – Pytał się, kiedy i w którym rejonie mają służbę i tam organizowano kolizję, by przyjechał skorumpowany funkcjonariusz, a nie daj Boże, jakiś inny patrol – opowiada śledczy. By proceder nie rzucił się w oczy, policjanci chcieli, by do likwidacji kolizji kierował ich „zaufany” oficer dyżurny. Kontaktowano się z nimi przez prywatne komórki, poza oficjalną łącznością.
„Ustawki” organizowano na największych ulicach. Na miejscu policjant spisywał notatkę z kolizji, w której pod dyktando oszustów zawyżał uszkodzenia (dodawano np. jeszcze uszkodzone drzwi lub bok auta), a po odjeździe patrolu auta były potem odpowiednio „dobijane”, by uszkodzenia odpowiadały policyjnej notatce. – Ale zdarzały się też przypadki, gdy aut w ogóle nie było na miejscu rzekomej kolizji. Wkładano np. uszkodzone części z innych samochodów i spisywano dokumenty potrzebne do uzyskania odszkodowania – mówi prokurator Bogdan Gąska, szef zespołu śledczego tropiącego fikcyjne stłuczki. Papiery szły potem do firmy ubezpieczeniowej (tu przydała się pomoc skorumpowanego likwidatora). Gdy proceder się rozkręcił, stłuczki organizowano nawet co godzinę, a niektóre samochody bito nawet po kilka razy.
– Kilka dni temu postawiliśmy zarzuty mężczyźnie, który swoje auto cztery razy podstawiał do stłuczki i za każdym razem brał odszkodowanie – mówi prokurator Bogdan Gąska.
By zachować pozory, rzekomy sprawca stłuczki dostawał zawsze mandat. Chodziło o to, by sprawa nigdy nie trafiła do sądu i nikt przy niej nie grzebał. Dlatego też nigdy nie było również poszkodowanych i rannych. Przeciętnie z jednej stłuczki oszuści wyciągali około 10 tys. zł odszkodowania.
Czystka w wydziale
– Zastanawiamy się, jak proceder o takiej skali był możliwy w takich rozmiarach pod okiem przełożonych – pyta prokurator Sienicki.
Śledczy znający sprawę mówi, że wyłania się z niej taki obraz: – Z systemu nikt nie chciał się wyłamać. Starzy z wydziału sprawdzali młodych policjantów, biorąc na patrol do ustawianej kolizji i obserwując ich zachowanie. Albo też brali dole, albo przynajmniej milczeli. Nikt nie odważył się donieść o tym, co się dzieje, bo nie miałby już życia w policji.
Poprzedniego kierownictwa miejskiej drogówki już nie ma. Jego szef został zastępcą komendanta jednego z krakowskich komisariatów, jego jeden z zastępców odszedł na emeryturę. Rzecznik małopolskiej policji Dariusz Nowak zapewnia, że ze służby zwolniono już 20 podejrzanych funkcjonariuszy. Przeciwko pięciu kolejnym toczą się postępowania o wydalenie z policji. – To nie jest już ten sam wydział. Tam są już nowi ludzie – zapewnia Dariusz Nowak.