Odszkodowanie za milczenie lekarzy. Nie powiedzieli, że pacjent zaraził się wirusem

Wirusem wywołującym żółtaczkę zaraził się najprawdopodobniej w szpitalu. O tym, że go ma, dowiedział się po latach. Teraz sąd zdecydował, że dostanie 150 tys. zł zadośćuczynienia
Ten ważny dla chorych w całej Polsce wyrok zapadł w sprawie dziś już dorosłego mężczyzny z małego miasta w centralnej Polsce (na prośbę jego rodziców nie podajemy danych). Zaraz po narodzinach w połowie lat 80. zachorował na niewydolność nerek.

Od początku był leczony tylko w Centrum Zdrowia Dziecka (CDZ) w Warszawie. W połowie lat 90. musiał być poddawany dializom. Najprawdopodobniej właśnie podczas nich zaraził się wirusem HCV, który wywołuje żółtaczkę typu C i może doprowadzić do marskości wątroby.

O tym, że jest zarażony, dowiedział się jednak dużo później. Wirusa wykazały dopiero badania, które zrobił, gdy przeszczepiono mu nerkę. Mężczyzna miał wówczas już 20 lat. Jego stan zdrowia się pogorszył, zmienił szpital. I właśnie podczas przekazywania dokumentów między placówkami wyszło na jaw, że CZD wiedziało o wirusie. Chłopak pozwał więc Centrum o 400 tys. zł zadośćuczynienia i rentę.

Przekonywał sąd, że z powodu braku informacji o nowej chorobie został skazany na życie z żółtaczką. Bo gdyby rodzina dowiedziała się o wirusie wcześniej, mogłaby wysłać go na leczenie. Teraz jest to niemożliwe, bo leki mogłyby spowodować odrzucenie przez organizm przeszczepionej nerki.

Szpital twierdzi, że nie wiadomo, kiedy zakażono pacjenta. Zapewnia, że przekazywał rodzicom informacje o wynikach badań.

Rodzina potwierdza, że dostawała jakieś dokumenty ze szpitala oraz informacje telefoniczne. Ale jeśli nawet tak było, to nie są specjalistami, żeby sami mogli wyciągnąć wnioski z dokumentacji. Zresztą w tzw. epikryzie, czyli podsumowaniu wyników leczenia, szpital nigdy nie wspomniał o żółtaczce.

Sąd powołał dwóch biegłych lekarzy, którzy na źródło zakażenia wytypowali szpital. Bronili jednak lekarzy i personelu, dowodząc, że w pierwszej połowie lat 90. wirus nie był jeszcze dobrze znany, a zakażenia były wtedy częste we wszystkich szpitalach.

Zdaniem biegłych szpital nie miał jednak obowiązku informowania o wynikach badań. Jedna biegła stwierdziła, że „informowanie o czymś, co nie zagraża życiu, powoduje panikę”.

Reprezentująca pokrzywdzonego z urzędu adwokat Veronika Afewu nie zostawiła suchej nitki na postawie lekarzy. Pisała do sądu, że właśnie takie rozumowanie prowadzi do tego, że lekarze są stawiani w roli nadrzędnej wobec pacjenta. A art. 19 ustawy o zakładach opieki zdrowotnej daje pacjentom prawo do pełnej informacji o ich stanie zdrowia, za naruszenie go przewiduje zaś zadośćuczynienie.

I sąd stanął po stronie pacjenta. Sędzia Grażyna Kunicka, uzasadniając wyrok, podkreśliła, że przez brak informacji o wirusie rodzice zostali pozbawieni prawa do wyboru metody leczenia syna. Bo mogli zaryzykować leczenie wątroby przed przeszczepem nerki. – Teraz musi żyć z tym wirusem, nie pozbędzie się go. Może mieć marskość wątroby, raka – mówiła. Uznała jednak, że odpowiednie zadośćuczynienie to 150 tys. zł. Płacić będzie nie szpital, tylko skarb państwa, który odpowiada za zobowiązania szpitali z okresu sprzed przekształceń w połowie lat 90. Wyrok nie jest prawomocny.

Nie wiadomo, ile podobnych spraw jest w sądach. W Lublinie toczy się proces pacjentki, której lekarze bez jej zgody wycięli pół żołądka.

W 2012 r. Biuro Rzecznika Praw Pacjenta prowadziło ponad sto postępowań wyjaśniających w sprawach dostępu pacjenta do informacji medycznej. To ponad 8 proc. wszystkich prowadzonych w ubiegłym roku postępowań. Wszystkich zapytań – niekoniecznie skarg – o takie prawa było 1,7 tys. Pacjenci narzekają np. na sposób przekazywania im informacji przez lekarza – lakoniczny, językiem specjalistycznym, który jest dla nich niezrozumiały. Zdaniem rzecznika można to łatwo zmienić poprzez zmianę nastawienia personelu medycznego do pacjenta.

Potwierdza to Marek Balicki, były minister zdrowia i wieloletni dyrektor w stołecznych szpitalach. – Prawo do informacji to fundamentalne prawo pacjenta. Dziś jest lepiej niż kiedyś, ale daleko nam do modelu zadowalającego. Pacjenci są informowani o swoich prawach różnie, w zależności od statusu ekonomicznego – mówi Balicki.

Teraz dla 2 tys. lekarzy za unijne fundusze prowadzone są szkolenia z zasad porozumiewania się z pacjentami. – Informowanie musi być strawne i dostosowane do odbiorcy, żeby zrozumiał – mówi prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Maciej Hamankiewicz.

gazeta.pl

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *