1,5 roku po tragedii śledczy skierowali do sądu akt oskarżenia. Winą prokuratorzy obarczyli dwoje urzędników. Nie wypełnili oni swoich obowiązków. Winą prokuratorzy obarczyli dwoje urzędników: dyrektora Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej w Kamieniu Pomorskim Krzysztofa G. i podlegającą mu Barbarę K. – Nie wypełniali należycie obowiązków, które nakładają na nich prawo budowlane i przepisy przeciwpożarowe – wyjaśnia Jolanta Śliwińska z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. Lista jest długa – od braku wymaganych przeglądów związanych z konstrukcją bloku socjalnego po niezapewnienie mieszkańcom dróg ewakuacji.
Wczoraj dyrektor G. nie chciał rozmawiać o zarzutach. – Nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia – ucina. Wiadomo, że oskarżeni nie przyznali się do winy. Grozi im do ośmiu lat więzienia.
Ani on, ani Barbara K. stanowisk nie stracili. Władze gminy nie odnoszą się do prokuratorskich zarzutów. – Nie widzieliśmy aktu oskarżenia, więc trudno cokolwiek komentować – mówi Jan Kurowski, rzecznik burmistrza.
Pożar w hotelu socjalnym wybuchł 13 kwietnia 2009 r. Przyczyną, jak się później okazało, było zwarcie instalacji elektrycznej. Płomienie błyskawicznie ogarnęły cały dom. Wyrwani ze snu mieszkańcy skakali z okien. Zginęły 23 osoby, a prezydent Lech Kaczyński ogłosił w kraju trzydniową żałobę narodową.
Budynek spłonął niemal doszczętnie. Resztki rozebrano, a z myślą o jego dawnych lokatorach powstały w mieście dwa nowe bloki. Wybudowała je gmina za pieniądze przekazane głównie przez rząd. – Nikt z poszkodowanych w pożarze nie został bez dachu nad głową – zapewnia w rozmowie z ,,Rz” burmistrz Kamienia Bronisław Karpiński.
Burmistrz może odetchnąć. Tuż po tragedii ówczesny wicepremier Grzegorz Schetyna mówił, że odpowiedzialny za nią jest samorząd Kamienia. Ale innego zdania był prokurator. I mieszkańcy. Karpiński wygrał pierwszą turę wyborów samorządowych i jest faworytem niedzielnej dogrywki.
Tymczasem mieszkańcy bloku socjalnego nadal mają w pamięci tragiczny pożar. Ale powoli układają sobie życie. Remigiuszowi Rymarskiemu pomogła teściowa, która załatwiła mu pracę w ośrodku wczasowym w Dziwnowie. Po pożarze ożenił się, a na początku listopada został ojcem. Od lutego z żoną i synkiem żyje w jednopokojowym, nowym mieszkaniu socjalnym przydzielonym przez gminę. Do końca zadowolony jednak nie jest.
– Na zakup wyposażenia do kuchni i przedpokoju miałem limity do 1200 zł, a na wypoczynek do pokoju 1500 zł. Za mało, by rodzina mogła żyć w godnych warunkach – podkreśla. Narzeka też Zbigniew Śmigielski. – W pożarze straciłem dorobek życia, a kupili mi najtańszą meblościankę i telewizor. Lodówkę dostaliśmy od księdza z Caritasu, a w gminie powiedzieli mi, że jak się nie podoba, mam sobie kupić za swoje – żali się.
– Pomoc finansowa została udzielona według rocznego programu zatwierdzonego przez wojewodę. To było około miliona złotych z rezerwy budżetu państwa – przekonuje tymczasem Kurowski.
Ale na tym boje o pieniądze zapewne się nie zakończą. Część pogorzelców domaga się od gminy odszkodowań. – W tej chwili reprezentujemy ponad 40 osób. Domagamy się kwot od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Nie udało się jeszcze zakończyć żadnej ze spraw. Proponowaliśmy gminie negocjacje, nie zostały jednak podjęte. Wydaje się, że nie ma innego wyjścia jak droga sądowa – mówi Maciej Kwiecień z firmy Marshal, która reprezentuje pogorzelców.
Rzeczpospolita